Dorastając nie sądziłam, że będąc już dorosła będę musiała sama się wychowywać. Myślałam, że dzieci wyrastają jak ciasta. Nie zdawałam sobie sprawy, że nie będę wiedzieć jak się zachować, że nie będę potrafiła stawić czoła konfliktom i problemom i że będzie mnie to kosztować tyle wysiłku, odwagi, przełamania barier i blokad. W takim razie po co było to całe dzieciństwo? Po co byli rodzice? Chyba tylko po to aby dać jeść i podetrzeć tyłek, żeby jakoś przetrwać. Później masz 30 lat i jesteś wśród dorosłych ludzi ale tylko teoretycznie bo zwyczajnie nadal nie wiesz nic. Może i już sobie sam podcierasz tyłek ale np. jak powiedzieć pracodawcy, że nie możesz pracować cztery soboty z rzędu w miesiącu to już nie potrafisz. Gula w gardle. Po co więc żyję? Zakwitłam ale chyba nie dla siebie. Czy cokolwiek ze mnie jest w ogóle moje? Może faktycznie mnie tylko wyhodowano. A wychować siebie samego a właściwie zmienić na innego człowieka, dorosłego, jest chyba czymś ponad ludzkie siły. Łatwo kogoś wychować gdy ma się glinę do ulepienia ale weź człowieku z dzbanka przerób na donicę. To supeł, który będę rozplątywać przyszłe 20 lat. I nie ma gwarancji, że nie polegnę.
Reposted from kejtisgrejt